Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Alarm wybuchnie za kilka minut. Poczęliśmy sobie dosyć głupio! Skoro nas tutaj odkryją, jesteśmy zgubieni!
— Nie tak prędko, jak sądzisz!
— Cóż w tym wypadku poczniesz?
— Jedyną rzecz właściwą. Mianowicie rzucę się na wodza i pochwycę jako zakładnika.
— Ale jeśli nas stąd nie wypuszczą...
Pah! Muszą wypuścić!
— Lecz nagromadzą głazy za płytą.
— Głazów nie zgromadzą zbyt szybko. Starczy nam mocy. Chwila wysiłku, a płyta runie. — — Cicho, sza, uwaga!
W dolinie rozległ się głośny i ostry krzyk — indjański okrzyk alarmowy.
— Czy to wódz krzyczał? Wyjrzyj — no, Charley, prędzej, prędzej!
Podczas naszej krótkotrwałej rozmowy tak się rozjaśniło, że wzrok mój sięgał teraz aż do źródła. Widziałem cały obóz i okolicę. Tak, to wódz wydał okrzyk. Stał pod rysą, w której nas więziono, a w której leżeli obecnie spętani i skneblowani strażnicy. Jego okrzyk zbudził wojowników. Skoczyli na równe nogi i skupili się dokoła wodza.
Zrazu powstał wir tłoczących się ludzi i głów, poczem całkowicie ucichło. Wódz polecił uwolnić strażników od więzów i kneblów. Stanęli przed nim — a zatem nie uśmierciliśmy ich uderzeniami w skronie. Wkrótce znów rozległo się wycie. Czerwoni rzucali dookoła badawcze spojrzenia, lecz nas, oczywiście, nie