Strona:Karol May - U Haddedihnów.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lwicę, pławiącą się we własnej krwi. Wypuścił ofiarę, podniósł głowę i zaczął przeraźliwie ryczeć. Po chwili zamilkł i w poszukiwaniu sprawcy skierował szeroko otwarte oczy na nasze ognisko.
— Kara, pal prosto w oko, pal!
Ledwie zdążyłem wypowiedzieć te słowa, padł strzał. Rozległ się ryk, potem lew skoczył ku nam przez płonące ognisko. Skierowałem ku niemu lufę niedźwiedziówki. Kula trafiła w samo serce. Padł opodal ogniska, rzucał się na prawo i lewo, wstrząsany dreszczem. Po chwili zamarł w bezruchu. Życie zeń uleciało.
Halef wydał okrzyk triumfu, mimo że wcale nie strzelał. Kara, wtórował mu swoim chłopięcym głosem. Zeszliśmy z naszej placówki dopiero po upływie pewnego czasu. Kara trafił lwa w oko. Król zwierząt należał więc do niego, mimo że padł od mojej kuli. Lwica natomiast była moją własnością. Przy blasku łuczywa zaczęliśmy szukać dalej. Cóżto za istoty padły ofiarą żarłoczności zwierząt? Ze zgrozą przekonaliśmy się, że to ludzkie powłoki. Czytelnicy mogą sobie wyobrazić nasze osłupienie, gdyśmy po

73