Strona:Karol May - U Haddedihnów.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiązkę chróstu, przynieśliśmy cały zapas paliwa i rozłożyliśmy się możliwie najwygodniej.
Zapadł zmierzch. Lew zwykł wychodzić z kryjówki późno, więc zwlekaliśmy z rozpaleniem ognia. Około godziny dziesiątej zszedłem nadół, podpaliłem wiązki i znów wskoczyłem na górę Leżeliśmy teraz obok siebie, z naładowanemi strzelbami przy ramieniu. Od czasu do czasu dorzucaliśmy nieco gałęzi i czekaliśmy na zjawienie się króla zwierząt.
Puls mój uderzał normalnie. Halef był niespokojny, ale nie przerażony. Dzielny młodzieniec nie okazywał również lęku. Obydwaj wiedzieli, że mogą strzelać jedynie na mój rozkaz i muszą celować w oko.
Jeżeli mówię, że nie odczuwałem najmniejszej obawy przed lwem, nie jest to przechwałka. Jestem również przekonany, że i w moich towarzyszach nie zamierało serce. To, co odczuwali, możnaby nazwać gorączką myśliwską. Każdy, kto zna Halefa, wie, że szejk Haddedihnów umie się obchodzić z bronią. Kara ben Halef, szkolony przez ojca,

68