Strona:Karol May - U Haddedihnów.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak.
— Zgoda! Gdy słońce zajdzie wejdziemy na górę, by rozpalić ognisko i walczyć do rana z duchami. Dżemma musi jednak przysiąc, że odzyskamy wolność i będziemy mogli odjechać, jeżeli rano zjawimy się tu cali i nietknięci.
Starcy powtórzyli za mną słowa przysięgi.
Czułem się teraz bezpieczny. Zawiesiłem strzelbę na ramieniu i udałem się do towarzyszów. Musiałem przy tej okazji przejść obok czarownika. Nie mógł się opanować. Syknął:
Jesteście zgubieni! Słyszę ducha szeby et thar, który was połknie!
— Uważaj, aby nie połknął ciebie!
— Połyka tylko chrześcijan, których Bóg nie ma siły ochronić. Gdy ja podniosę rękę, ucieka.
— Nie bluźnij! Przekonanie, że jesteś potężniejszy od Boga, jest grzechem, który nie może ujść bezkarnie.
— Niechże mnie ten Bóg ukarze! — rzekł, uśmiechając się szyderczo. — Lada sahhar[1] ma więcej siły od niego.

Kładąc mu rękę na ramieniu, rzekłem:

  1. Czarownik.
62