Strona:Karol May - U Haddedihnów.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sukien, tłumione kroki, szepty, wreszcie padł strzał... Czy to istotnie sen?
Zerwałem się, równocześnie skoczyli Halef i Kara. Strzał nie był sennem urojeniem. Tak, otoczyło nas przeszło stu Arabów. Ku memu przerażeniu byli to Szeraraci. Kara usnął podczas pełnienia służby i tylko dzięki temu ludzie ci podkradli się pod nasz obóz. Wielbłądy, czy też wierzchowce, zostawili gdzieś na ustroniu. Ujrzałem nasze strzelby w ich rękach. O oporze nie było mowy. Sytuacja przedstawiała się beznadziejnie, staliśmy bowiem w obliczu krwawej zemsty. Jedynym ratunkiem mogło być oddanie się pod himaiji[1] jednego z wodzów.

W przeciągu sekundy powziąłem decyzję. Nie możemy czekać, aż który z przeciwników oświadczy, żeśmy jeńcami, — musimy ich uprzedzić. O dwa kroki ode mnie stał stary Beduin o czcigodnym wyglądzie. Miałem wrażenie, że nie jest to zwyczajny wojownik. Popchnąłem więc prędko Halefa i Karę w jego kierunku, ująłem go za haik i zawołałem:

  1. Opieka.
42