Strona:Karol May - Trapper Sępi-Dziób.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To zależy od zdobyczy. Dam wam dziesiątą część.
— Czy to nie za mało, sennor?
— Milczcie! Statek wiezie miljony. Z każdego miljona przypadnie na was sto tysięcy. A teraz policzcie, ile pieniędzy przypada na każdego!
— Ach, o tem jeszcze nie pomyśleliśmy. Teraz sprawa wygląda inaczej. Oświadczam, że przystajemy.
— Tak też i myślę.
Gdyby Cortejo mógł widzieć miny swoich ludzi i drwiące ich spojrzenia, na pewno zmieniłby zdanie.
— Zgaście światło! — rozkazał. — Czas już zaczynać.
Usłuchano rozkazu.
Meksykanie byli pewni powodzenia. Drżeli z pożądania skarbów, które miały dostać się w ich ręce.
Zostawiono broń palną, którą woda mogła uszkodzić, i złożono tak, aby każdy zdołał szybko znaleźć swoją strzelbę. Potem zabrali wiązki i zanurzyli się w wodzie w porządku przepisanym. Corteja wsadzono na tratwę, którą mieli kierować dwaj wyborowi pływacy.
— Naprzód! — wydał rozkaz.
Taki był początek wyprawy po złote runo.
Wiązki drzewa ułatwiły pływanie. Przebyto połowę odległości, gdy naraz z pierwszego parowca buchnęły rakiety. Cała przestrzeń dokoła była oświetlona jak za dnia. Z przerażeniem Meksykanie stwierdzili, że załoga czuwa na posterunkach.
— Ognia! — zagrzmiał głos lorda.
Działa huknęły. Przez chwilę rzeka burzyła się i

22