Strona:Karol May - The Player.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sławie, dla wybawców nie mając ani jednego uprzejmego słowa. Dlatego ofuknąłem go gniewnie:
— Milcz, samochwalco! Kto pokonał czerwonych: pan czy ja? Niech sennor raczy łaskawie podziękować mi za pomoc!
Na to urzędnik wyprostował się i odparł napoły z urazą, napoły z wyrzutem:
— Sennor, ja jestem — zresztą pan wie przecież, czem jestem — uważam, że spełnił pan jedynie swoją powinność; uznaję to życzliwie, ale dziękować sennorowi nie mam potrzeby. Nieprawdaż, don Timoteo?
— Bardzo słusznie! — przytaknął szlachetny hacjendero. — Dosyć mamy odwagi i doświadczenia, aby obejść się bez ludzi, którzy nieustannie i natrętnie wsadzają nos w nieswoje sprawy!
Tego było rzeczywiście za wiele! Odruchowo zacisnąłem pięści. Ile trudu poniosłem dla tego nadętego „don“! Musiałem zebrać całą siłę woli, żeby odejść spokojnie, nie wymierzywszy mu należnej zapłaty; jednakże znalazł się ktoś, kto na tę nikczemność nie został dłużny w odpowiedzi. Zaledwie bowiem ostatnie słowa przebrzmiały, odwracając się od hacjendera, usłyszałem za sobą dwa głuche uderzenia. Obróciwszy się szybko zpowrotem, zobaczyłam Pruchilla i urzędnika, leżących bez przytomności na ziemi. Winnetou powalił ich kolbą swojej rusznicy i zamierzał się właśnie na policjantów, którzy, przestraszeni jego błyskawicznym odruchem, nie myśleli o oporze, ani o ucieczce.
— Stój, tych nie! — zawołałem, chwytając Apacza za rękę. — Oni temu nie winni!

66