Strona:Karol May - Szut.djvu/527

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   497   —

dostawszy się poza przesmyk, nie zastaliśmy już z Haddedihnów ani śladu, tak bardzo śpieszyli się wpaść w objęcia nieszczęścia. Na dole wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy ich śladem, widzieliśmy bowiem, gdzie obozowali Bebbehowie. Ślady ich koni prowadziły na północ dokoła wzgórza, którego stok zachodni łączył się z równiną o szerokości jednej mili angielskiej.
Właśnie skręcaliśmy doliną na zachód, kiedy usłyszeliśmy strzały i dzikie wrzaski. Puściliśmy się biegiem naprzód. Strzelanina trwała dalej.
— All devils! — zawołał lord, którego opanowywała widocznie gorączka bojowa. — Kurdowie wyrżną naszych Haddedihnów do ostatniego, jeżeli nie pośpieszymy. Naprzód, naprzód!
Ścisnął konia ostrogami i pomknął cwałem, ja z Omarem uczyniliśmy tosamo. Strzelać przestali, ale wrzask się zwiększył. Wtem ujrzeliśmy przed sobą na równinie pole walki. Tu obozowali Kurdowie. Napad, jak to przewidziałem, nie udał się zupełnie: mnóstwo zabitych i rannych tarzało się po ziemi, a ci Haddedihnowie, którzy się z walki wymknęli, pędzili po równinie, parci przez Kurdów. Na lewo sadził Amad el Ghandur na siwku, a za nim pięciu Kurdów. Pierwszy z nich, szejk Ahmed Azad, jechał na przepysznej perskiej karej klaczy. Wprost przed nami umykał mały Kara Ben Halef, a ścigał go Kurd na czerwonym perskim ogierze, również szlachetnej rasy. Tuż za nim pędził Halef na pomoc synowi, ale koń jego nie był na tyle rączy, żeby mógł dogonić kasztana. Nie zwracałem uwagi na resztę jeźdźców, widząc, że Kara Ben Halefa czekała niechybna śmierć, gdyby go dopadł silniejszy od niego Kurd; musiałem więc przyjść mu z pomocą.
— Za chłopcem! — zawołałem do towarzyszy. — Rih Rih, kawahm, kawahm — prędko, prędko!
Przebiegliśmy koło pobojowiska. Kilku Kurdów, zajętych tam rannymi, chciało do nas strzelać, ale nie mieli w lufach naboi. Następnie, nie oglądając się na Omara i Lindsaya, przemknąłem obok wrzeszczących