Strona:Karol May - Szut.djvu/513

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   485   —

Milczał i namyślał się, jak się ma w swojem położeniu zachować. Powtórzyłem pytanie i nacisnąłem silniej nożem.
— Chodih[1], nie kłuj! — poprosił prędko! — Tak, jesteśmy na dole.
— Ilu ludzi?
— Dwunastu.
— Nie więcej?
— Nie.
— Ale nadejdzie więcej?
— Nie.
— Pchnęliście przecież posłańca! Na co?
— Katera chodeh — na Boga! — wybuchnął. — Czy już wiesz o tem?
— Tak.
— Ktoś ty, panie?
— Zdaje mi się, że mnie znasz. Przypatrz się! — odpowiedziałem, wychodząc z cienia na pełne światło księżyca.
— To obcy emir z zaczarowanemi strzelbami! — rzekł głosem, drżącym z przestrachu.
— Tak, to ja. Odpowiedz na moje pytanie!
Usłuchał dopiero po chwili namysłu.
— Nie pojmuję, jak możesz o tem wiedzieć, ale to prawda. Wyprawiliśmy posłańca do Gibraila Mamralisza.
— Ach, do domu szejka Kurdów Dżiaf? To prawie półtora dnia drogi. W jakim celu poszedł?
— To prawda, że tam daleko, ale to w każdym razie najbliższe miejsce, gdzie można dostać mięsa i mąki. Przybyliśmy tu na nabożeństwo, więc nie mamy czasu na polowanie i chcemy od Gibraila Mamrahsza kupić środków żywności.
— Od niego? Hm! Przecież on Dżiaf, a wyście ich wrogami.
— Teraz już nie.

— Niech i tak będzie! Nie wierzę ci. Uważaj więc

  1. Po kurdyjsku: panie.