Strona:Karol May - Szut.djvu/506

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   478   —

wolno do nich strzelać, chyba w razie wielkiego niebezpieczeństwa. Oto jednak się nie boję, gdyż opadniemy te psy parszywe tak szybko, że nie będą miały czasu nikogo ukąsić.
Niestety teraz powrócił człowiek, wysłany na zwiady i oznajmił, że nie zauważył nic podejrzanego. Na to rzekł Ahmed Azad:
— Więc rozniećcie ognisko, żebyście mogli co zjeść. Potem, gdy księżyc zaświeci, podjedziemy do skalnego wzgórza i rozłożymy się tam obozem pod stanowiskiem Haddedihnów.
Przybysz zapytał:
— W takim razie powinienem może udać się na górę przed atakiem i zobaczyć, czy śpią, czy palą ogień?
— Naturalnie, że o to trzeba się wpierw dowiedzieć. Pójdziesz naprzód i doniesiesz mi o tem.
Kurdowie zaczęli w zaroślach i pod drzewami szukać chróstu. Ogień byłby mnie zdradził, więc się cofnąłem. Szczęśliwie dostałem się do towarzyszy, niezauważony przez Bebbehów. Teraz rozpoczęliśmy powrót. Z początku szliśmy powoli, nie czyniąc szmeru, ale znalazłszy się w odległości, z której głos nie byłby już doleciał do Kurdów, nie zachowywaliśmy już takich ostrożności.
Halef był bardzo ciekaw, czego się dowiedziałem. Gdy zdałem mu z tego sprawę, zapytał:
— Czy sądzisz, że rzucą się na nas jeszcze w nocy?
— Tak. Niejasne są dla mnie tylko słowa wodza, że napad zależy od tego, czy posłaniec będzie dość rączy. Jakiego posłańca mógł mieć na myśli?
— Kto to wie!
— Ale trzebaby to wiedzieć koniecznie. W naszem położeniu wskazana jest jak największa przezorność. Naliczyłem jedenastu ludzi, a z posłańcem dwunastu. Czy nie wyprawiono posłańca po więcej ludzi?
— W takim razie musiałoby być więcej Bebbehów w pobliżu!