Strona:Karol May - Szut.djvu/463

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   435   —

dnak za swoje tych koni nie mogli uważać, gdyż w takim razie my bylibyśmy złodziejami i nie oczekiwalibyśmy ich tutaj tak spokojnie.
— Sir — spytał Anglik — kto jest ten wysoki z brodą, na czele?
— To Amad el Ghandur. Nosi taką długą brodę, jak ojciec, tylko czarną, a Mohammed Emina była biała jak srebro.
— A ten starzec obok niego?
— Szejk Małek z Ateibehów, dziadek Hanneh, najwspanialszej ze wspaniałych.
— A ten malec obok niego?
— To nasz hadżi Halef Omar.
— W eil! Macie lepsze oczy odemnie. Czy nie siedzi tam ktoś na srokaczu?
— Tak, to Omar ben Sadek na koniu Aladżego. Nie poznali nas jeszcze, ale teraz nadchodzą.
— Well! Pokażę im się zaraz w całej wysokości.
Wstał, wydłużył jeszcze, o ile to było możliwe, i tak już długą swą postać i poszedł naprzeciw. Nadjeżdżający zatrzymali się znowu. Zastanowiła ich ta szaro kratkowana figura. Wtem wydał hadżi okrzyk radości, podpędził konia i zawołał, zdobiąc swą arabszczyznę przyswojonymi okruchami języka niemieckiego i angielskiego.
— Maszallah, cud Boski! That’s lord David Lindsay.
Lord kroczył poważnie dalej ku Halefowi, a gdy się spotkali, zeskoczył hadżi z konia i zapytał:
— You tutaj u nas! Allah’l Allah! Czy słyszeliście co o moim dobrym zihdim? Jak mu się powodzi? Czy się ożenił, czy nie? Co...?
Reszta pytania utkwiła mu w gardle. Byłem doń przedtem zwrócony plecyma, ale teraz powstałem i podszedłem ku niemu. Z początku nie mógł się ruszyć, tylko otworzył ramiona, jak gdyby chciał mnie z daleka już objąć, ale nie zdołał zrobić ani kroku; ukląkł tylko, poruszając wargami. Widać było, że chciał przemówić, ale mu się to nie udało, grube łzy spływały mu po policzkach.