Strona:Karol May - Szut.djvu/461

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   433   —

gliśmy od Anglika daleko, bardzo daleko. Upłynął kwadrans jazdy kłusem, zanim zobaczyłem go znowu. Siedział koło wielbłądów, a drugi złodziej obok niego.
— Dobrze, że przybywacie — zawołał do mnie. — To dyabelnie nudny człowiek. Chciałem się z nim wdać w rozmowę, ale nie rozumie po angielsku.
— To też lord z Oldengland nie powinien rozmawiać z koniokradem — zaśmiałem się. — Jak chwyciliście go?
— Rękami, któremi można wziąć wszystko. Chciał uciec drab, ale ja mam także dwie nogi. Well!
— Ale on miał nóż!
— Ja także.
— Czy bronił się?
— Oczywiście. Dałem mu jednak klapsa w nos tak, że wkrótce będzie wyglądał jak mój, kiedy na nim siedział guz alepski. A ten także dostał klapsa?
Wskazał przytem na złodzieja, którego ja przyprowadziłem. Jego jeniec trzymał się za nos oburącz.
— Tak — odrzekłem. — Teraz oni pojadą na wielbłądach, a my dosiędziemy koni.
— A dokąd teraz?
— Niedaleko; tylko tam, gdzie rozdzielili się ci hultaje.
— Rozdzielili, jakto?
— To bardzo proste, sir. Haddedihnowie spostrzegli kradzież oczywiście natychmiast, skoro tylko dzień nastał i ruszyli w pogoń. Aby ich zmylić, rozbiegli się złodzieje, jedni na północ, a ci dwaj ze skradzionymi końmi tutaj na zachód. Pojedziemy na miejsce, w którem się rozeszli złoczyńcy i ujrzymy niebawem Haddedihnów.
— Well! A to zrobią oczy, gdy tak rychło odzyskają konie. I to za czyją sprawą!
Obaj Abu-Ferhanowie — gdyż należeli istotnie do tego szczepu — musieli wsiąść na wielbłądy. Udaliśmy się aż do miejsca, gdzie tropy się rozdzielały. Tam zsiedliśmy ze zwierząt, puszczając je na paszę, a sami po-