Strona:Karol May - Szut.djvu/458

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   430   —

zdumienia: poznałem obydwa konie. Anglik zauważył to samo, bo rzekł równocześnie:
— Do piorunów! To nasz Rih! Czy to Haddedihnowie?
— Nie, koniokrady — odrzekłem cicho. — Nie spłoszcie mi ich! To pewnie ci sami Abu-Ferhanowie, którzy nocą przejechali koło nas. Ukradli dwa najlepsze konie Haddedihnom. Zsiądźcie, sir, i zatrzymajcie się tu, dopóki nie wrócę! Musimy im odbić te konie.
Wielbłądy uklękły, a my stanęliśmy na ziemi. Nie wziąwszy ani rusznicy, ani sztućca, poszedłem naprzeciwko obu jeźdźców z gołemi rękami. Oni także osadzili konie. Odwróciłem się na chwilę wstecz i ujrzałem Lindsaya ze strzelbą w ręku. Gdy mię od nich dzieliło jeszcze mniej więcej sześćdziesiąt kroków, zawołał na mnie jadący na karym koniu:
— Stój! Kto jesteś?
— Jestem właścicielem konia, na którym siedzisz. Złaź zaraz!
— Niech cię Allah spali! — odrzekł. — Czy zwaryowałeś? To mój koń!
— To się zaraz pokaże.
Zrzuciłem burnus tak, że kary mógł łatwiej przypomnieć sobie moją postać i zawołałem:
— Rih, Rih tajibi, ta’al, ta’ a lahaun — Rihu, kochany Rihu, chodź tu do mnie!
Wspaniały koń już mnie długo nie widział, lecz poznał mnie natychmiast. Skoczył raz wszystkiemi czterema nogami w górę, a drugi raz w bok, a jeździec leżał na ziemi. W następnem mgnieniu oka koń stanął już przy mnie i zarżał donośnie. Dawniej pieścił się ze mną w ten sposób, że pocierał o mnie głową, albo mnie lizał. Teraz taki go zachwyt opanował, że mu to nie wystarczało: wziął ramię moje w pysk i zaprychał radośnie, jak gdyby chciał głosem ludzkim powiedzieć: O kochany, kochany panie, umrę chyba z rozkoszy, że cię znowu oglądam.
Ale czasu na czułości nie było. Zrzucony z konia