Strona:Karol May - Szut.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   213   —

— Tego, któremu groziłeś batami.
Tego było mu już przecież za wiele. Przełykał ślinę i przełykał, ale nie wykrztusił już ani słowa.
— Panie — zawołał węglarz — skąd masz prawo przychodzić tutaj i mówić nam rzeczy, których nikt nie rozumie?
Zamierzał powstać, lecz przygniotłem go i odrzekłem:
— Uspokój się, Szarko! Na razie nie mam z tobą, nic do czynienia. Ten alim już mi sam odpowiedzieć potrafi. Szukam Anglika, którego on tu przy prowadził.
— Ależ ja jeszcze nigdy nie widziałem Anglika! — zawołał alim.
— Słuchajno, to jest wstrętne kłamstwo. Wczoraj byłeś tu tylko w tym celu, aby u Szarki przygotować dla niego kwaterę.
— Nie, nie, to nieprawda!
— No, to zobaczymy. Przybyłem właśnie za niego zapłacić.
— Ach! — wybuchnął. — Kto ci to polecił?
— Ja sam. Pozwoliłem sobie przynieść ci okup.
Wzrok jego, który we mnie teraz wlepił, nabrał wprost głupowatego wyrazu. Węglarz był sprytniejszy od niego. Odgadł, że sprowadziły mię do nich nieprzyjazne zamiary, gdyż poderwał się w górę i zawołał:
— Kłamstwo, to tylko kłamstwo! Tu nikt nic nie słyszał o Angliku. Jeśli ci się zdaje, że ci wolno nas obrażać, to się bardzo mylisz! Ty już wczoraj...
— Milcz! — huknąłem nań. — To nie twoja zasługa, że teraz stoję przed tobą zdrów i cały. Chciałeś zamordować nas nad stawkiem, leżącym pod skałą. Szczęściem nie byłem taki głupi, jak sobie wyobrażałeś. Usiądź!
— Człowiecze! — krzyknął na mnie. — Nie waż się jeszcze raz rzucić na mnie takiego podejrzenia! Mogłoby ci to wyjść na złe.
— Siadaj! — powtórzyłem. — Ja nie znoszę oporu. Kto z was podniesie się bez mego pozwolenia, tego ja sam posadzę. A więc, siadać Szarko, bo...