Strona:Karol May - Szut.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   176   —

— To... to... rzeczywiście kibritlar! — zawołał, udając zdziwienie. — Czyżby który z moich parobków wetknął je tutaj?
— Ty masz parobków?
— Tak, czterech. Ponieważ nie wypalam węgli w lesie, lecz tutaj, potrzebuję ich do sprowadzania drzewa.
— No, to ten parobek jest bardzo przebiegły, skoro umie rzecz tak korzystnie urządzić.
— Co urządzić?
— Gdybyśmy tutaj weszli, trwałoby rozniecanie ognia krzesiwem i hubką tak długo, że musielibyśmy poczuć swąd lontu i wyleźć. Zapałką robi się to w jednej chwili.
Zląkł się; zobaczyłem też mimo sadzy na twarzy, że pobladł.
— Panie! — zawołał. — Ja ciebie nie rozumiem. Nie pojmuję, co chcesz przez to powiedzieć!
— Czy trzeba dopiero, żebym rzeczywiście powiedział?
— Tak, bo nie będę wiedzieć.
— No, przypatrz się, jak pięknie ułożyłeś wejście z czyru[1], który zapala się natychmiast i wydaje tyle dymu, że ktoby chciał wyleźć z powrotem, musiałby się udusić. A chróst ten umieszczony na słomianem podłożu, do którego przytyka się zapałkę. Jeżeli to są te wspaniałości, które każesz nam podziwiać, to dziękujemy uprzejmie. Nie mamy chęci dać się w grocie udusić i upiec.
Wytrzeszczył na mnie bezmyślnie oczy przez chwilę, poczem gniewnie zawołał:
— A tobie co? Chcesz mnie ogłosić mordercą? Tego nie ścierpię. To wymaga zemsty! Jestem dotknięty do żywego. Chodź, Marki, oni nie dostaną się do broni! Wystrzelajmy ich!

Chciał pobiec do koni. Uczony, nazwany teraz Mar-

  1. Chróst ze smolnego drzewa