Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Sillan III.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stanęliśmy na miejscu, omal nie odskakując wtył.
— Allah, uchowaj nas od dziewięciokrotnie ogoniastych djabłów! — modlił się Halef. — O Muhammedzie, o wszyscy święci kalifowie, o przodkowie sprawiedliwych i pobożnych, co żyliście na ziemi, jakie tortury piekielne i jakie męki zatracenia czekają nas, jeżeli pójdziemy dalej, gdzie płomień niszczycielski podpali mój nos! Czy musimy koniecznie tam iść, sihdi, koniecznie?
— Ty nie, ale ja... tak.
— Więc idę z tobą, gdybym nawet tysiąc razy miał się udusić! Zapewne nos mój na sądzie ostatecznym oskarży mnie o swą zgubę, i będę musiał tę zbrodnię ciężko odpokutować, ale skoro idziesz naprzód, nie mogę pozostać na miejscu! Co ci nieszczęśliwi mogą tam palić?
— Sądzę, że podsycają ogień okryciem trupów, a więc kołdrami i trumnami, przepojonemi wysiękiem trupim, i tem właśnie powodują tę dżumną woń!
— Nie mogli wymyślić większego głupstwa!

109