Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Miejsce, w którem leży człowiek umierający, staje się świętem, choćby było najuboższe na ziemi. Nie mieliśmy odwagi odetchnąć głośniej i na skinienie mieszkanki młyna usiedliśmy w milczeniu na krześle. Rzekła do nas:
— Ubogo tu u mnie. Zięć mój jest zły i okrutny: po śmierci córki wyrzucił mnie z mieszkania, więc tu się schroniłam. Gmina daje mi miesięcznie czterdzieści grajcarów; reszty dopracowuje się chodzeniem na posyłki.
— Kiedy przybyli tu ci ludzie? — zapytałm szeptem.
— W południe. Całą noc brnęli wśród śniegu. Starzec przypłaci to życiem. Prosili o schronienie; nie mogłam odmówić.
— Jedli coś?
— Nie, bo nic nie mają, a ja również nic nie mam, prócz kawałka chleba. Słuchajcie!
Umierający poruszył się i zaczął bełkotać:
— Zimno mi, chciałbym umrzeć! Połóżcie mnie do niebieskiego łoża, przykryjcie miękką kołdrą z jedwabiu!... Po mojej śmierci nie podpisujcie niczego, bo los gotów i was wygnać z torbami!
Chłopiec dygotał cały z płaczu, matka nie poruszyła się. Była głucha i niema — złamał ją ból. Słychać tylko było trzask płonących polan. Starzec zaczął znowu po długiej pauzie:
— Szczęśliwy i błogosławiony, kto do końca wierzy w miłość wieczną... Szukajcie, szukajcie!... Widzę gwiazdę zbawienia, widzę wspaniałość Pana...
Nagle wydał głośny okrzyk, podniósł się na posłaniu i wyciągając ręce, zawołał w najwyższem przerażeniu.
— Słucha, słucha! Usuń się, skocz w bok; przecież słucha!...

89