Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niewdzięczna kompania? — odparła lakonicznie gospodyni.
Gdym zapytał, dlaczego, Franio odparł:
— Odeszli o świcie, parobek musiał ich wypuścić.
— A więc stało się tak, jak przypuszczałem. Przecież przepowiedziałem to jeszcze wczoraj, gdy Eliza Wagner przy rozstaniu się powiedziała nie dobranoc, tylko żegnajcie!
— Hola, to jeszcze nie wszystko! Gdy żona weszła do pokoju, w którym noc spędzili, znalazła na stole darowane wczoraj suknie, babki, kiełbasy i nawet pięć guldenów w gotówce.
— Pięć, nie sześć?
— Tak, tytko te pięć, które ja ofiarowałem, — pańskiego guldena zatrzymali przy sobie. Cóż pan powie na taką czarną niewdzięczność?
Byłem zbyt młody, by się uważać za psychologa. Mimo to pomyślałem sobie, że na miejscu nieznajomej uczyniłbym zapewne to samo. To z pewnością reakcja na podeptanie jej godności własnej...
Oczywiście, nie wypowiedziałem swego zdania, ale jaka siła wewnętrzna zmuszała mnie przez dzień cały do myślenia o tych ludziach, i o głębokim wpływie wiersza mego na starca. Najchętniej byłbym poszedł za nim, by wyznać, jak imponujące wrażenie zrobiło na mnie zrezygnowanie z podarków. Wyrzeczenie się to było przy ich tragicznem położeniu ofiarą; nasi gospodarze nie umieli, niestety, zrozumieć jej ogromu.
Siedzieliśmy do obiadu tylko z Franiem, gdyż żona krzątała się dokoła gospodarstwa. Raz w przeciągu przedpołudnia przywołała go do kuchni. Po chwili usłyszeliśmy głośny, serdeczny śmiech. Wróciwszy, Franio zamknął jedno oko, przez co twarz nabrała dobrodusznego, a przytem chytrego wyrazu, i zwrócił się do mnie z następującemi słowami:

73