Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Skądże znowu! Powiadam ci, Safono, zapach szynek i kiełbas mierzi mnie poprostu.
— Naprawdę? — zapytałem ze zdumieniem.
— Ależ tak! Daję ci słowo honoru, że nie potrafiłbym teraz przełknąć kawałka mięsa.
— Dlaczegóż to? — zapytałem ze zdumieniem.
— Nie rozumiesz tego, bo nie znasz mojej konstytucji. Są ludzie, którzy pod wpływem ataku głodu, który minął, tracą nagle apetyt i stają się zupełnie syci; mają wrażenie, że ich ktoś wypchał od wewnątrz.
— Pierzem?
— Nie żartuj! Do tych wypchanych i ja teraz należę. Walka z głodem, który mnie dręczył nocy dzisiejszej, wyszła mi na dobre. Jestem wewnątrz jakby zamurowany. Kto wie, ile czasu upłynie, zanim coś wezmę do ust. Ciało mam zupełnie twarde — nie mogę odetchnąć.
— Przecież te objawy nic z głodem nie mają wspólnego!
— Nie rozumiesz tego. Należy je raczej nazwać objawami głodu niezmiernie gwałtownie pokonanego.
— Głodowałem nieraz, ale nigdy nie miałem takich dolegliwości, jak ty.
— Przyczyna leży w tem, iż masz zupełnie inną strukturę, aniżeli ja. Różnica między nami taka, jak między królem zwierząt a skromnym mieszkańcem prerji. Mam teraz...
Potok wymowy przerwało pukanie Frania. Poczciwy gospodarz prosił, abyśmy zeszli nadół, bo kawa stygnie i gęstnieje.
— Najchętniej zostałbym w łóżku — westchnął Carpio. — Mam wrażenie, żem cały z ołowiu. Chodź tu, podnieś mnie!

71