Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/362

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż takiego?
— Słyszałem, że jednem uderzeniem tej pięści możesz położyć trupem najdzielniejszego wojownika.
— Powiedziano ci prawdę. Broń mi zabrano, lecz pięść została. Słuchajcie więc, waleczni wojownicy Upsaroków! Nazwano mnie psem i zagrożono, że dostanę kulą w łeb. Usta, z których raz jeszcze usłyszę podobne słowa, nie otworzą się już nigdy w życiu. Jeżeli w czasie mego pobytu w obozie ktoś podniesie na mnie broń bez pozwolenia wodza Kikatsów, będzie to ostatni czyn jego życia. Zwali się na ziemię, jak kamień, i zostanie na niej na wieki. Oto, com miał do powodzenia. Howgh!
Panowała głęboka cisza; każdy więc z siedmiuset wojowników usłyszał szyderczy śmiech Peteha i jego słowa:
— Sądzisz, że się boję twej ręki? Ciekaw jestem, czy ją podniesiesz, gdy cię zwalę na ziemię kopytami swego konia!
Mówił zupełnie poważnie. By wykonać groźbę, spiął konia ostrogami i pchnął go w moją stronę ruchem tak szybkim, że ledwie miałem czas odskoczyć na bok. W jednej chwili wpakowałem dwa palce w nozdrza wierzchowca Peteha; rozsuwając je jak na szerzej, uskoczyłem nabok i stanąłem obok szyi wierzchowca; jedno uderzenie w pysk, jedno gwałtowne szarpnięcie wdół z równoczesnym chwytem za grzywę — i koń padł na tylne nogi; jeszcze jedno szarpnięcie i leżał na przednich. Peteh spadł z siodła. Walnąłem go pięścią w łeb.
Nie mógł się podnieść. Koń stanął na nogi, drżąc z przestrachu na całem ciele.
Uff, uff, uff, uff! — rozległy się okrzyki ździwionych czerwonoskórych.

354