Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Żandarm otworzył drzwi, rzucił badawcze spojrzenie w kierunku gospody i, zawołał wesoło:
— Dobrywieczór, Franiu! Znowu jestem u ciebie; przyprowadziłem dwóch wspaniałych gości.
— Cóżto za jedni? — zapytał tłusty głos.
— Dwaj studenci, którzy chcieliby znaleźć na noc jakieś ciepłe gniazdko.
— Studenci? A sprowadź-że ich tutaj. Dla takich gości mam zawsze pełno gniazd. Ubi bene, ibi patria!
Weszliśmy do obszernego niskiego pokoju. W lewym kącie stała kobieta pochylona nad beczułką masła. Przed chwilą ubiła właśnie masło i przelewała teraz przez chustkę mój ulubiony specjał — serwatkę. Była to gospodyni. Na prawo od drzwi siedziało nad czeskim cieńkuszem kilku niepokaźnych gości. Naprzeciw drzwi stał wielki okrągły stół, przy którym rozsiadły się wybitniejsze figury miasteczka. Jedna z nich w stała i zaczęła się nam przyglądać. Byłem pewien, że to Franio. Musiał to być kiedyś ładny chłopak; dziś jeszcze wypomadowane ciemne włosy spadały w zalotnych lokach. Śnieżno-biały fartuch okrywał potężny brzuch; nad kołnierzem wznosił się okrągły podbródek, przechodzący w wygoloną, pełną i rumianą fizjonomię, promieniejącą weselem i zadowoleniem. Spojrzawszy na nas, gospodarz wyszedł z za stołu i, wyciągając ku nam ręce, rzekł:
— Widać po całem wytwornem zachowaniu, że jesteście najprawdziwszymi studentami. Witajcie więc! Usiądźcie, proszę, przy tym stole, i powiedźcie, na co macie apetyt.
Uścisnąłem wyciągniętą rękę i odparłem z najpoważniejszą miną:
— Niech pan zaczeka chwilkę małą, powiem panu prawdę całą. Jesteśmy nietylko głodni i strudzeni, lecz przedewszystkiem spragnieni.

27