Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Owszem. Nie jest to wprawdzie eleganckie, ale mniejsza o to. Ulotnimy się prędko, by nie odczuć lekceważenia.
— Lekceważenia? Sądzisz, że ktoś ośmieliłby się lekceważyć kapitalistów z akademickiem niemal wykształceniem? Czesi będą uważali za szczyt wytworności każdy nasz postępek.
Udając wielkich panów, zjedliśmy więc za dwadzieścia grajcarów śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Celem naszej podróży była na dziś miejscowość Falkenau, do której przybyliśmy cało nad wieczorem. Przyjaciela mego spotkało po drodze nieszczęście: zgubił ostrogę do chodzenia po lodzie Jak się to stało, żaden z nas nie wiedział; Carpio był tą ciężką niezastąpioną stratą boleśnie dotknięty i zrozpaczony; chcąc mu nieco ulżyć, zacząłem udawać, że zgubiony kawałek żeleziwa był bliski i memu sercu. Spoglądaliśmy ze smutkiem w przeszłość; z prawdziwie męską rezygnacją skierowaliśmy swe kroki ku skromnej gospodzie, której wygląd harmonizował z dzisiejszym stanem naszej kasy.
Przed drzwiami gospody spotkaliśmy żandarma. Nie ukrywał zdziwienia, że tu wzejść zamierzamy. Ukłoniwszy się uprzejmie, zapytał:
— Panowie są uczniami?
Odparłem skinieniem głowy, Carpio zaś wyciągnął z kieszeni matrykułę i, wręczając ją przedstawicielowi ładu i bezpieczeństwa, rzekł:
— Tak, jesteśmy uczniami. Niech się pan przekona!
Żandarm spojrzał na matrykułę i oddał ją po chwili z dziwnym uśmiechem.
— Jeżeli pan jest tem, co tu wypisano, to z pana wielka figura, młody człowieku!

22