Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ukryć niepokoju. Równocześnie nie chciał być natarczywym. O tem, by się odważył zwrócić do Winnetou, nie było mowy; gdy jednak dręcząca go niepewność doszła do zenitu, skierował do mnie następujące słowa:
— Mr. Shatterhand, czy pan śpi?
— Nie — odparłem.
— Chwała Bogu! W przeciwnym razie musiałbym pana chyba obudzić.
— Dlaczego?
— Bo jestem, że tak powiem, stworzeniem o ludzkich uczuciach i potrzebach.
— Te potrzeby i uczucia odezwały się właśnie teraz? O cóż chodzi?
— Nareszcie ogarnęło was to, co mnie już prześladuje oddawna.
— Cóżto takiego?
— Ciekawość.
— Nie powodowała mną ciekawość, a współczucie. Rzucaliście się na wszystkie strony; miałem wrażenie, że uczucia, o których mówiliście, są bardzo bolesne.
— Nie tyle bolesne, ile w najwyższym stopniu niemile. Gdy się ma poczucie, że się jest zbędnym, rodzi się potrzeba, by zbędność ta nie do wszystkiego przynajmniej się odnosiła.
— Zbędny? Jakto?
— Dlaczego pytacie, mylordzie? Potrafię dojrzeć gołem okiem niejedno, ale, niestety, nie mogę ani zobaczyć, ani usłyszeć tego, co się dzieje w odległości kilku mil angielskich.
— Nikt też tego nie przypuszcza, mr. Rost!
— Przeciwnie! Gdyby było inaczej, opowiedzielibyście mi, czy się wyprawa udała.

275