Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ależ oczywiście, panie kantorze! Zbyt sztywno siedzę w siodle, nie mam z koniem duchowego kontaktu...
— Tak, słusznie, zupełnie słusznie! Dlatego — jak się pan później przekona — nadałem kilku pańskim sztywnym figurom więcej elastyczności. Przypuszczam, że mi pan tego nie weźmie za złe, zwłaszcza, że z pańskich dwudziestu pięciu talarów nie wezmę ani jednego.
Kochany staruszek wypowiedział te słowa z miłym, wzruszającym uśmiechem. Po chwili, podając mi rękę na pożegnanie, dodał:
— Gdyby to było możliwe, uczyłbym pana za darmo; niestety, warunki moje nie pozwalają na to. Ale pan to przetrzyma i będzie pan kiedyś bogatszy ode mnie. Niech pan pomyśli wtedy o swym starym kantorze, który pozwolił ujrzeć światło dzienne pańskiemu pierwszemu hymnowi. Niech pan zawsze patrzy na życie równie serjo, jak teraz. No, dowidzenia!
Poczciwy kantor, który mi zawsze okazywał tyle życzliwości, należy do tych ludzi, dla których dziś jeszcze, po tylu latach, czuję wielką wdzięczność.
Czytelnicy dowiedzą się później, dlaczego opowiedziałem moją z nim rozmowę, nie wymieniając jego nazwiska. Był to człowiek uczciwy i bardzo dobry; niestety, zamknął całe swe życie w pokoju z nutami, nie miał bowiem szczęścia w życiu rodzinnem. Żona jego była znaną ksantypą; wskutek okropnego usposobienia matki jedyny syn musiał wyemigrować do Ameryki. — — —
Byłem więc w posiadaniu pięćdziesięciu pięciu talarów; suma ta wydawała mi się wtedy skarbem królewskim. Miałem nawet wrażenie, że to zbyt wiele; byłem przecież zdrów

13