Strona:Karol May - Sępy skalne.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ło się spodziewać powrotu moich gospodarzy przed upływem dwóch dni.
— Istotnie pozyskał pan sobie wielkie zaufanie — rzekł Jemmy.
— Czemu nie? Mniema pan, że mógłbym uciec wraz z farmą. Czy wyglądam na rabusia?
— O tem niema mowy. Myślałem co innego. Podówczas, więcej niż dziś, włóczyło się tam mnóstwo różnych obieżyświatów. Czy mógłby pan, sam jeden, podołać czeredzie? Trzej ludzie nie zważają na jedną kulę.
— Ja także. Muszę dodać, że zboku, koło domu, stało wysokie drzewo, ogołocone z kory aż do pierwszych gałęzi. Kora służyła do farbowania na żółto. Pień był nad wyraz gładki — trzeba było mieć zdolności akrobatyczne, aby się wspiąć na wierzchołek.
— Nikt chyba tego od pana nie żądał? — wtrącił Długi Davy.
— No, oczywiście, nikt tego nie żądał, ale mogą się zdarzyć rozmaite wypadki, które nawet najszlachetniejszego człowieka zapędzą na sam wierzchołek drzewa. Za parę chwil przekona się pan o słuszności tego prawa natury. A zatem, aby nie zejść z tematu, zostałem sam jeden w całej farmie i medytowałem nad sposobem przepędzenia długich godzin samotności. Prawda! W strażnicy gliniana tarcica była uszkodzona, wykruszyła się też zaprawa gliniana z pomiędzy de-

18