Strona:Karol May - Sępy skalne.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszyscy zgromadzeni w dolinie przyglądali się tej walce. Z przedniej części rozległ się krzyk radosny, z głębi zaś wycie Sioux-Ogallalla, którzy musieli się przyglądać, jak chłopiec pokonał ich wodza. Nad całym zgiełkiem górował jednak głos Boba, który sadził przez kamienie i z głośnemi zachwytami wpadł w objęcia zwycięzcy.
— Dzielny chłopak! — oświadczył Jemmy — Serce mi drżało o niego. Czy panu nie, Frank?
— No, a jakże, — odparł Sas, ocierając łzy radości. — Spociłem się ze strachu. Odważne dzieciątko zwyciężyło, nie będziemy więc mieli wiele kłopotu z Ogallalla. Zmusimy ich, aby zgięli karki pod kulinarnym jarzmem.
— Kulinarnym? Chyba pan myśli...
— Milczże pan z łaski swojej! — przerwał surowo Frank. — W tak uroczystym momencie nie będę się z panem certował. Widzę, że Sioux-Ogallalla muszą zwinąć dudy w miech. Zawrze się zatem powszechny międzynarodowy pokój, w którym i my obaj weźmiemy udział. Podaj pan mi rękę! Bądźcie pochłonięte, miljony! Et in terra knax!
Uścisnął rękę roześmianego Grubasa i podszedł do Marcina Baumanna, który wracał wraz z Bobem.
Wszyscy winszowali Marcinowi wyrazami

182