Strona:Karol May - Sępy skalne.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Masz swego konia i flintę, dzielny Bobie! — zawołał, wręczając murzynowi cugle i broń. — Uwolnij resztę spętanych. Następnie śpiesz za nami!
Wybrzeże między Paszczą Piekła a Wodą Djabła wyglądało jak pole bitwy. Sioux-Ogallalla, Upsaroca, Szoszoni i biali krzyczeli wniebogłosy. Uciekinierzy salwowali się, każdy na własną rękę. Przyjaciele wymijali wrogów, przepuszczali ich, mając na celu wyłącznie uwolnienie Baumanna.
Old Shatterhand stał wysoko w strzemionach, trzymając sztuciec w ręku. Był na tyłach, atoli koń jego ledwo dotykał kopytami ziemi, więc niebawem doścignął Upsaroca i piętnastu Szoszonów.
— Powoli! — zawołał, wymijając ich. — Pędźcie Siouxów. Tam jest Winnetou, który ich nie przepuści. Żaden nie powinien umknąć, ale nie należy ich zabijać!
Pędzono więc naprzód, wymijając wrogów i przyjaciół. Kopyta rumaka Shatterhanda poprostu pożerały przestrzeń. Trzeba było doścignąć wspomnianą grupę, zanim nastąpi nieszczęście.
Koń małego Sasa nie był szlachetnym biegunem. Aliści Frank ryczał tak przeraźliwie i tak uderzał rumaka rękojeścią tomahawka, że ten mknął, jak uskrzydlony. Oczywiście, długo to nie mogło potrwać.
Wreszcie udało się doścignąć wodza Sioux-

165