Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

koni. Po drodze musiałem przebyć wysoki, bronzowy od słońca i nawskroś przepalony mur, sypki jak mak. Gdy już dotarłem do niego, chciałem zejść, lecz... — spostrzegłem ludzi, którzy niestety nie byli Haddedinami! Właśnie przechodzili pode mną. W tejże chwili usłyszałem ztyłu przeraźliwy krzyk! Przeczułem nieszczęście! Zastanawiałem się nad tem, co czynić, gdy... mur, na którym stałem, a raczej wisiałem, załamał się pode mną — i runąłem jak kłoda nadół, prosto w ramiona drabów, którzy błyskawicznie rzucili się na mnie!
— Co było później, nie pamiętam. Zdawało mi się, że otulony kłębami kurzu i przygnieciony dziesiątkiem ramion rzucałem się, jak wściekły, biłem wokoło rękoma i nogami, by uwolnić się od krępującego uścisku. — Potem otoczyła mnie ciemność i straciłem przytomność. — —
Gdy powróciłem do siebie, ujrzałem pochyloną nade mną twarz Omara ben Sadeka.
— Czy naprawdę otworzyłeś oczy, effendi? — zawołał. — Hamdulillach, więc żyjesz! Czy mnie widzisz? Czy słyszysz, co mówię?
Chciałem odpowiedzieć, lecz nie mogłem wykrztusić ani słowa. Miałem wrażenie, że moje gardło zamieniło się w spłaszczony flet, a głowa — w dużą, lecz pustą beczkę od wody!
— Zbudź się, sihdi, zbudź się! — prosił Omar. — Czy nie rozumiesz tego, co mówię? Przecież masz oczy otwarte!
Przy nim stało siedmiu Haddedinów, którzy z równą obawą spoglądali na mnie; ja jednak nie mogłem ani wydobyć głosu, ani się poruszyć.
— O Allah! Umarł, pomimo, że jego oczy otwarte! —

96