Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zamieniłem parę słów z krewnymi starego Saliba, a potem ruszyliśmy dalej.
Wieczorem znaleźliśmy się już po drugiej stronie Dżebef Hair; coprawda towarzysze nasi byli śmiertelnie znużeni. Słaniali się na siodłach, spadali prawie z koni. Zatoczyliśmy obóz. Biedacy nie mogli ze zmęczenia nic wziąć do ust. Pokładli się na ziemi, jak snopy siana, i zaraz usnęli. Dopiero nazajutrz pokrzepili się potężnemi kawałami mięsa.
Przebywaliśmy teraz okolice, znane synowi Saliba. Dlatego też został niejako naszym przewodnikiem. Szybka jazda tak wyczerpała nieszczęśliwych jeńców, że po południu zaczęli się skarżyć. Niewola strasznie ich osłabiła, więc pozwoliłem biedakom odpocząć nieco. Opisałem dolinę, w której ukrywali się Salib i jego towarzysze, i radziłem im udać się do niej od wschodu, ponieważ na zachodzie byliby narażeni na spotkanie z Kurdami. Pozostawiłem żywność i pognałem z Halefem dalej. Chrześcijanie byli zabezpieczeni — teraz chodziło o uratowanie wioski szyitów. Jak tego dopiąć? Uciekający szyici na pewno nie oprą się prześladowcom. Miałem pewną myśl. Chciałem schwytać naczelnika Akra. Kurdowie musieliby mieć wtedy na względzie życie przywódcy. Być może, samo moje imię wywarłoby na niego taki wpływ, jak na jego żonę. Dowódca powinien był przybyć tą samą drogą, którą przyjechaliśmy, Przypomniałem sobie, że niezadługo

248