Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

liście i gałęzie, aby upiększyć kościołek. Co do mnie, to udałem się ze starym Salibem i Halefem na przechadzkę. Po drodze oglądałem się na wszystkie strony, aby znaleźć miejsce, odpowiadające moim zamiarom. Gdy wreszcie wy szukałem odpowiednią dolinę, rzekłem do starca:
— Szyici zostaną odparci i odpędzeni przez Kurdów, musicie więc opuścić teraźniejszy obóz, aby uratować siebie i dobytek. Ukryjecie się w tej oto dolinie.
Spojrzał na mnie, przestraszony.
— Czy mówisz to na serjo, emirze?! Znowu mamy się spodziewać napadu Kurdów Akra?
— Niestety, nie sądzę, abym się mylił. Jutro rano zatem, gdy was opuszczę, pociągniecie tutaj.
— Jutro chcesz nas opuścić? O, emirze, gdybyś zechciał zostać i pomóc nam! Niewysłowioną wdzięczność zjednałbyś sobie w sercach naszych!
— Pomogę wam. Odchodzimy tylko na bardzo krótki czas i powrócimy w chwili niebezpieczeństwa.
— W takim razie nie odchodź wcale!
— Musimy się oddalić, aby spełnić przyrzeczenie, złożone przeze mnie Hadżi Halefowi. Nie pytaj o nic. My, ludzie Zachodu, jesteśmy nieco inni, niż mieszkańcy tych krajów. Niech ci wystarczy pewność, że nic złego wam nie grozi. Wrócimy na czas.

235