Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Stało się, jak przewidziałem. Stary szeik Kurdów poznał mię, podniósł ostrzegawczo rękę i, zwracając się do swych ludzi, zakrzyknął:
Katera peghamber! — Na proroka! Stać, stać! To on! Któżby to pomyślał! Jego strzelby niosą tak daleko, że kule idą poprzez góry i doliny. Nie potrzebuje nabijać broni i, zanim go dosięgniemy, powystrzela nas wszystkich. Zatrzymać się, stać!
Hamdulillah! — uśmiechnął się Halef. Dzięki Bogu! Przestrach siedzi mu jeszcze w gnatach od tamtego czasu. Uda nam się ujść niebezpieczeństwu!
Wycelowałem sztuciec do jeźdźców i zawołałem ponownie:
— Kto ruszy krokiem naprzód, dostanie kulą w łeb! Dusza moja łaknie pokoju; dwaj mogą tu przyjść bezbronni, — chcę z nimi pomówić. Nic im się nie stanie; będą mogli cało i swobodnie powrócić!
Draby naradzali się przez pewien czas, poczem szeik i Armeni zsiedli z koni, odłożyli broń, tak, abyśmy to widzieli, i podeszli zwolna. Zatrzymali się w odległości paru kroków, nie pozdrowiwszy nas jednak.
— Dlaczego zawracasz nas ze środka drogi? — spytał szeik, obrzuciwszy mnie ponurem spojrzeniem.
— Możecie sobie spokojnie jechać dalej. — odpowiedziałem.
— Jednakże groziłeś kulą w łeb temu, kto waży się wystąpić krokiem naprzód!
— Tylko dla naszego bezpieczeństwa! Jeśli udacie się w dalszą drogę, okrążając nas tak dużym łukiem, że postacie wasze zdaleka widoczne będą o połowę mniejsze od obecnych, to i my spokojnie pojedziemy

173