Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z chłopczykiem na ręce. — Uklękła przy mężu i podała mu dziecko do pocałunku. Szeika opanowało nie zwykłe, gorączkowe wzburzenie; na policzkach wykwitły mu krwiste plamy, a oczy zdawały się wyskakiwać z orbit. Ryknął głosem, w którym nie było nic ludzkiego:
— Żyje mój mały, żyje! Emirze, błagam, zwolnij mi choć na chwilę rękę, na jedno mgnienie oka! Objąć mą dziecinę, raz choćby dotknąć, pogłaskać! Allah! Allah! Allah!
Schyliłem się i rozwiązałem mu ramiona. Błyskawicznie pochwycił dziecko i przytulił do piersi. Począł je pieścić, dusząc w objęciach. Zachowywał się jak człowiek, który postradał zmysły z radości; — przyciągnął wreszcie żonę do siebie i zawołał:
Odepchnąłam cię, szalony! Teraz wracasz do mego serca! Jesteś znowu moją żoną, droga, jedyną! Czy mnie odrzucisz?
Zaprzeczyła ruchem głowy; mówić nie mogła, gardło ściskały łzy.
— Rozwiodłem się z tobą coprawda, ale to się naprawi — ciągnął dalej — pójdziemy do kadiego[1] i...
Umilkł nagle, jakby rażony piorunem; przypomniał sobie, że życie jego wisi na włosku, że przed chwilą jeszcze sam błagał, aby położono kres jego męczarniom. — Zadrżał; śmiertelna bladość pokryła mu oblicze.
— O najmiłosierniejszy Allahu, koniec wszystkiemu! — biadał. — Okup krwi! Okup! Zapłacę! Teraz nie mogę umrzeć; nie chcę!

— A jednak zginiesz! Krew za krew! — odpo--

  1. Kadi-sędzia.
137