Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wadzą dalsze tropy ściganych. Szech el Beled powiedział prawdę; ślady szły we wskazanym kierunku. Pomimo to instynktownie nie dowierzałem Beni Mazinom. Dowiedzieliśmy się zatem, jakie są nazwiska ściganych. Pośpiech był zbyteczny; mogliśmy spokojnie czekać na szeika Muntefików, by udać się w dalszą drogę z nim i jego ludźmi. Halef był tego samego zdania, tem bardziej, że mogliśmy nie dbać o tropy, znając miejsce pobytu morderców. —
Mieszkańcy Mangaszanji przynieśli nam, za skromną opłatą, żywność. Okazywali niezwykłą uprzejmość. Mnie obchodzili wokoło z bojaźnią; zauważyłem kilkakrotnie, że spojrzenia ich kierują się głównie na moją twarz z dziwnym wyrazem. Czy opisano mnie, jako znanego Kara ben Nemzi? Mogli to uczynić jedynie mordercy, przekonani, że będę ich ścigał.
Wzrastała moja nieufność. —
Po południu przybył Abd el Kahir z Haddedinami i Muntefikami. Zdziwił się, zastawszy mię tutaj. Gdy wyjaśniłem przyczynę, zawołał:
— To bardzo możliwe! To prawda, oczywista prawda, emirze! Szeik Arabów Hadesz jest znanym rabusiem i mógł ten czyn popełnić! Allah wszechmocny zniszczy go za to, że śmiał shańbić moje nieskalane imię! Natychmiast wszyscy za nim! Chociaż nie byłem nigdy w wadi Baszam, znam drogę do tej miejscowości.
Ruszono lotem ptaka i jechano galopem, aż do zapadnięcia nocy. Wówczas rozłożyliśmy się w szczerej pustyni. Prosiłem szeika, by wystawił warty, on jednak zbył mię wyrozumiałym uśmiechem. Przyzwyczajony do tego niezbędnego na pustyni środka ostrożno-

113