Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

do rezydencji mutessaryfa. Wiedziałem, że był to przyjaciel słynnego Midhat Paszy, który jako wielkorządca Bagdadu, wiele dobrego zdziałał w swej prowincji. Mutessaryf należał więc do postępowych muzułmanów, to też sądziłem, że moje chrześcijaństwo nie przeszkodzi mi w uzyskaniu jego pomocy.
Jednakże służba chciała odprawić mnie z kwitkiem, każąc przyjść kiedy indziej, jutro, pojutrze, lub za kilka dni, czy tygodni — jeśli taka będzie „wola Allaha“, gdyż władca jest teraz zajęty ważną rozmową. Nie wpadło mi nawet na myśl pożegnać się z nimi po turecku, to znaczy, odejść pokornie i bez szemrania. Posłałem przeciwnie moje legitymacje do wielkorządcy i czekałem na rezultat. Już po kilku minutach, zaproszono mnie z głębokiemi ukłonami do selamliku[1].
Siedział tu, paląc fajkę i pijąc kawę z misternej, filiżanki, wysoki urzędnik. Rozmawiał z jakimś człowiekiem, opalonym na bronzowo. Człowiek ten, odziany jak Beduin, musiał być nielada tuzem, skoro spotkał go zaszczyt zasiadania po prawicy mutessaryfa. Gospodarz przyjął mnie łaskawym skinieniem ręki i, przyłożywszy moje papiery, opatrzone pieczęcią sułtańską, do czoła, ust i piersi, poprosił, bym spoczął. Mówił po francusku, kalecząc język z takim zapałem, że słów właściwie zrozumieć nie mogłem, a sens musiałem zgadywać.
Gdy usiadłem, klasnął w dłonie i kazał, aby podano filiżankę kawy i fajkę; siedzieliśmy tedy w milczeniu, pijąc i paląc. Dostojnik czuł się w niemniej sytuacji. Wiedział, że jego francuszczyzna jest dla mnie niezbyt zrozumiała; nie mając jednak innej rady, począł znowu mówić, tym razem tak się zaplątał, że zmuszony byłem

  1. Salon przyjęć.
104