wzywający konia na spoczynek, a poskutkował tak wspaniale, że już po kilku wierszach położył się siwek na ziemi, a ja rozciągnąłem mu się między nogami i głowę na jego brzuchu, jak na poduszce, położyłem. Z dachu odezwały się głośne okrzyki podziwu.
Leżeliśmy tak przez pewien czas, poczem zerwałem się nagle i zawołałem:
— Dir balak, ’l a’adi! — Uważaj, nieprzyjaciele!
W jednej chwili stanął koń przy mnie; wsiadłem na siodło bez najmniejszego oporu z jego strony. Z pół godziny jeździłem szkołą arabską i znalazłem u zwierzęcia tyle zrozumienia i wrażliwości na najlżejszy nacisk, że mogłem sądzić, że rozumie mnie zupełnie i że wola nas obu jest jedną wolą. Zsiadłszy z niego, nagrodziłem go głaskaniem i resztą daktyli. Potem zaprowadziłem go do przeznaczonego mu oddziału w stajni i skłoniłem łagodnemi słowy do tego, że położył się tam dobrowolnie. Gdy odchodziłem, powiódł za mną oczyma i zarżał zcicha.
Strona:Karol May - Reïs Effendina.djvu/154
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
150