Strona:Karol May - Reïs Effendina.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

spojrzenie na maszty, liny i zwinięte żagle dowodziło, że to statek doskonały.
Siedzieliśmy jeszcze przy kawie i przy ciepłem pieczywie, które przyrządził dla nas okrętowy kucharz, gdy naraz dostrzegliśmy sandał, posuwający się zwolna środkiem rzeki. Chciał nas minąć. Na dziobie przeczytałem nazwę Abu ’l adżal[1]. Posłałem mego czarnego chłopca do kajuty po lunetę, bez ubocznej myśli, zaraz się jednak przekonałem, że był to krok bardzo rozważny. Kiedy bowiem spojrzałem na sandał, znajdujący się na tej samej wysokości, zauważyłem wśród innych ludzi człowieka, który z natężeniem wpatrywał się w naszą stronę. Poznałem natychmiast muza’bira, którego emir chciał schwytać. Łotr umknął oczywiście pierwszym statkiem, płynącym wgórę rzeki.

Zawiadomiłem natychmiast jüz-baszę[2] o mem odkryciu i zapytałem, czy nie może zabrać tego człowieka ze sandała, lecz odpowiedział mi niestety, że bez

  1. Ojciec pośpiechu.
  2. Porucznik.
100