Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nego uśmieszku. Ujrzawszy zaś, jak z pomoczonego ubrania strzelca woda spływa na podłogę, zrzędził:
— Powiadacie, ze nie można się utopić? Jeżeli przyjdzie jeszcze dwóch takich gości, mamy powódź w pokoju.
Gerard zauważył kałużę dopiero teraz.
— Wybaczcie, sennor Pirnero. Nie mogłem przecież zostać na dworze.
— Któż tego żąda? Ale mogliście przyjść w suchem ubraniu. Czy nie macie żony, któraby o to dbała?
— Nie.
— Otóż to właśnie przyczyna złego! Dlatego niszczycie podłogę, Człowiek musi żyć w małżeństwie. Czy nie mam racji?
— Ależ owszem.
— Mówicie owszem? W takim razie jesteście mądrym człowiekiem, mimo żeście nie taki strzelec, jak Czarny Gerard. Chciałbym go kiedyś zobaczyć.
Strzelec uśmiechnął się i rzekł:
— Szkoda, że nie byliście przed kilkoma dniami w Chihuahua. Bawił tam Czarny Gerard.
— Nie opowiadajcie głupstw! Przecież miasto jest w rękach Francuzów.
— Właśnie z tego powodu był w mieście. Tak mi opowiadano.
— Cóż tam robił, hę?
— Chciał ich wyszpiegować.
— Wyszpiegować? Nonsens. Prędzej uwierzę, że Francuzi będą u nas szpiegowali, to bardziej do nich podobne.
Przy tych słowach Pirnero obrzucił gościa ponu-

58