Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Widziałem, jak rozdęto i powiązano skóry koźle, widziałem, jak jeźdźcy, wiodąc jedną ręką konie, wstępowali na tratwy; widziałem, jak tratwy odbijały od jednego i przybijały do drugiego brzegu. Zdawało mi się, że słyszę wrzask, z jakim witali ich sprzymierzeńcy, dosiadający teraz co prędzej swych koni, aby wykonać świetną fantazję[1].
Dobrze było, że teraz tak wyczerpywali siły swych koni; należało się spodziewać, że wówczas, gdy zajdzie poważna potrzeba, zwierzęta będą zmęczone.
Siedziałem tak z godzinę. Wszyscy Obeidowie już się byli przeprawili i widziałem, jak pochód ruszył ku północy. Teraz zlazłem ze szczytu, dosiadłem konia i wróciłem. Nastała chwila rozstrzygająca.
Znowu minęła prawie godzina, zanim znalazłem się w miejscu, skąd można było zjechać nadół. Chciałem już zawrócić ku dolinie, gdy nagłe zabłysło coś na północnym widnokręgu. Zdawało się, jakby promień słoneczny padł na odłamek szkła. Mogliśmy się spodziewać nieprzyjaciela tylko od strony południowej, mimo to jednak wziąłem lunetę do rąk i szukałem miejsca, w którem zauważyłem ów błysk. Nareszcie znalazłem je. Tuż nad rzeką spostrzegłem wiele ciemnych punkcików, poruszających się w kierunku prądu. Musieli to być jeźdźcy, a na jednym z nich zalśnił odblask światła słonecznego.
Czy byli to wrogowie? W samym środku między nimi a mną znajdowali się ludzie moi, ukryci w zasadzce. Nie mogłem zwlekać; musiałem wyprzedzić nieznajomych jeźdźców. Przynagliłem konia, który szybko zjeżdżał, a potem, poczuwszy równię pod kopytami, leciał jak ptak. Byłem przekonany, że przybędę na czas.

Wróciwszy do oddziału, zwołałem swych ludzi i powiedziałem im, com zauważył. Wyprowadziliśmy konie z małej kotliny, którą tworzył teren. Połowa Haddedihnów ukryła się za wzgórzem, wybiegającem w stronę południową, reszta zaś została, aby — ukrywszy się za krzakami euforbji i w zaroślach gumowych — odciąć przybyszom odwrót.

  1. Potyczka pozorna, turniej.