Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zamkniemy i tę drogę. Szejku Mohammedzie, czyś zarządził, aby przygotowano narzędzia do budowy parapetu?
— Zarządziłem.
— Czy wybrałeś już kobiety, które mają nam towarzyszyć, aby się opiekować rannymi?
— Są już gotowe do drogi.
— Każ więc wybrać konie dla naszego towarzysza i dla jego mężów. Musimy już ruszyć w drogę, bo wnet zacznie świtać.


ROZDZIAŁ X.
ZWYCIĘSTWO.

W pół godziny potem wymaszerowali Haddedihnowie, nie arabskim zwyczajem, jak nieuporządkowana, rozluźniona chmara, ale oddziałami, w równych od siebie odstępach. Każdy wiedział, gdzie należy.
Przed nami jechali wojownicy, za nami kobiety na wielbłądach i pod wodzą rzeźkich jeszcze starców, a więc oddział sanitarny, a na końcu ci, którzy mieli utrzymywać połączenie z pastwiskami i dozorować więźniów.
Gdy tarcza słoneczna ukazała się nad widnokręgiem, zsiedli wszyscy z koni i padli na ziemię, aby odmówić modlitwę poranną. Był to budujący widok, gdy te setki Arabów leżały w prochu przed Panem, który mógł dziś każdego z nas powołać do siebie.
Od poustawianych na posterunkach Arabów dowiedzieliśmy się, że nic nie zaszło. Dojechaliśmy więc bez przeszkody do podłużnego Dżebel Deradż, na którym rozpościerała się bardzo rozległa dolina od zachodu ku wschodowi. Ci, co byli przeznaczeni na strzelców, zsiedli; konie ich przywiązano do kołków, wetkniętych w ziemię, aby w razie odwrotu nie było zamieszania. W niewielkiem oddaleniu zdjęto ciężary z wielbłądów i rozbito namioty, które one na sobie dźwigały. Namioty były przeznaczone dla rannych. Wody było dość w worach skórzanych, ale opatrunków mieliśmy bardzo mało, nad czem też wielce ubolewałem.