Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wiem to już. Ale ten mąż nie jest zihdim, lecz emirem; zapamiętaj to sobie!
— Wiem to, panie; ale on mi pozwolił nazywać siebie zihdim. Czy ktoś z nas ma się natychmiast wybrać w drogę i przyprowadzić szejka Maleka wraz z ludźmi jego ze względu na to, że potrzeba wam wojowników?
— Jesteście zmęczeni.
— Nie jesteśmy zmęczeni. Wrócę natychmiast.
Towarzysz jego przerwał mu:
— Znalazłeś tu swego zihdiego i musisz zostać; ja wrócę.
— Posil się wpierw jadłem i napojem — rzekł szejk.
— Panie, mam wór z wodą i daktyle na mym koniu.
Szejk zwrócił się do niego:
— Ale koń twój będzie zmęczony. Weź mego konia; on wypoczywa od kilku dni i zaniesie cię rychło cło Maleka, którego ode mnie pozdrowisz!
Przyjął tę propozycję i za kilka chwil był już w drodze do gór Szammar.
— Emirze — rzekł szejk do mnie — czy wiesz, co moi wojownicy mówią o tobie?
— Co?
— Że kochają ciebie.
— Dziękuję ci!
— I że muszą odnieść zwycięstwo, skoro ty jesteś z nimi.
— Jestem z nich zadowolony. Jutro odbędą się manewry.
— Co?
— Mam do dnia dzisiejszego ośmiuset ludzi. Reszta przyłączy się jutro rano. Rychło się wprawią, a potem przedstawimy bój, jaki staczać będziemy z owemi trzema szczepami. Jedna połowa będzie przedstawiała Haddedihnów, a druga nieprzyjaciół. Te stare ruiny tam uważać będziemy za góry Hamrin i Kanuca i w ten sposób pokażę twym wojownikom, jak mają potem walczyć przeciwko prawdziwemu nieprzyjacielowi.
Ta zapowiedź podwoiła istniejący już przedtem zapał bojowy, a gdy się ona rozeszła po obozie, powstała wielka radość, wzrastająca w miarę przybywania w ciągu dnia coraz to nowych ludzi, którzy mieli się zaciągnąć do szeregów.