Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mohammed Emin.
— Czy przyjmie nas? Znasz go?
— Znam go i mówiłem już z nim o was. Popatrz na tego ogiera! Czy podoba ci się?
— Panie, jużem go podziwiał; jest on zapewne potomkiem klaczy z Koheli.
— On jest moją własnością; szejk mi go podarował. Widzisz więc, że jest moim przyjacielem!
— Niechaj go Allah obdarzy za to długiem życiem. Czy i nas szejk przyjmie?
— Będzie wam rad. Pojedźcie teraz ze mną.
Udałem się więc z nimi do obozu.
— Zihdi — rzekł Halef — niezbadane są drogi Allaha. Sądziłem, że długo będę musiał się pytać, zanim dowiem się czegoś o tobie, a tymczasem ty jesteś pierwszym, którego spotykam. Jak przybyłeś do Haddedihnów?
Opowiedziałem mu wszystko pokrótce, a potem dodałem:
— Czy wiesz, czem ja teraz jestem u niego?
— Czem?
— Generałem.
— Generałem?
— Tak.
— Czy on ma wojsko?
— Nie. Ale ma wojnę.
— Przeciwko komu?
— Przeciwko Obeidom, Abu Hammedom i Dżowarjom.
— To są rozbójnicy, którzy mieszkają nad Cabem i Tygrysem; słyszałem o nich wiele złego.
— Zbroją się przeciwko niemu. Chcą go znienacka napaść; myśmy się jednak o tem dowiedzieli, a ja jestem teraz jego generałem i uczę jego wojowników.
— Tak, zihdi, wiem, że znasz się na wszystkiem i wszystko umiesz i prawdziwem to szczęściem, że nie jesteś już giaurem!
— Nie?
— Nie. Nawróciłeś się przecież do prawdziwej wiary?
— Któż ci to powiedział?
— Byłeś w Mekce i masz świętą studnię Cem-cem przy sobie; jesteś więc dobrym muzułmaninem. Czym