Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Puść go — zauważył drugi. — Allah zdziała cud i otworzy mu usta. Czy ma on jechać, czy iść?
— Niech pójdzie pieszo!
Rozluźnili więzy, krępujące me nogi i przywiązali mnie do strzemienia jednego ze swoich koni. Potem ująwszy konia mego za cugle, odjechali szybko na wschód. Mimo że miałem dobrego konia, byłem więźniem. Człowiek jest często bardzo zarozumiałem stworzeniem!
Teren podnosił się powoli. Przeszliśmy pomiędzy górami, wreszcie ujrzałem w jednej dolinie kilka gorejących ogni. Zapadła bowiem tymczasem noc. Skierowaliśmy się w tę dolinę, przeszliśmy obok kilku namiotów i stanęliśmy przed jednym z nich właśnie w chwili, gdy wyszedł zeń młody człowiek. Spojrzał na mnie, a ja na niego — poznaliśmy się nawzajem.
— Allah il Allah! Któż jest ten więzień? — zapytał.
— Złapaliśmy go na równinie. Jest to cudzoziemiec, óry nie sprowadzi na nas thar[1]. Patrz na to zwierzę, na którem on jechał!
— Allah akbar, to jest przecież ogier Mahomeda Emina, Haddedihna! Odprowadźcie człowieka tego do mego ojca, do szejka, aby go przesłuchał. Ja zwołam tamtych.
— Cóż uczynimy z koniem?
— Zostanie przed namiotem szejka.
— A broń jego?
— Zanieść do namiotu!
W pół godziny potem stanąłem znowu przed zgromadzeniem sędziów. Tu milczenie nicby mi nie pomogło, postanowiłem więc mówić.
— Czy znasz mnie? — zapytał najstarszy z obecnych.
— Nie.
— Czy wiesz, gdzie się znajdujesz?
— Nie.
— Czy znasz tego młodego, walecznego Araba?
— Tak.
— Gdzieś go widział?

— Przy Dżebel Dżehennem. Skradł mi cztery konie, które sobie odebrałem.

  1. Krwawy odwet.