Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Żartujesz, emirze!
— Mówię poważnie.
— A gdy cię wezmę za słowo?
— Zgoda!
Oczy Arabów zajaśniały radością. Widocznie każdy z nich był doskonałym jeźdźcem; pragnęli, aby się szejk zgodził na moją propozycję.
Ten zaś patrzył przed siebie, zupełnie niezdecydowany.
— Wiem, jaka myśl waży się w twem sercu, o szejku — przemówiłem doń. — Popatrz na mnie! Czy człowiek wojowniczy rozstaje się z taką bronią, jaką ja mam na sobie?
— Nigdy!
Zdjąłem ją i położyłem u jego nóg.
— Patrz, oto kładę ci ją do nóg jako zakład, że nie przybyłem tu, aby ci zabrać konia; jeśli ci to nie wystarczy, to daję ci na zastaw słowo me i mego przyjaciela.
Teraz uśmiechnął się uspokojony.
— Niech będzie; a więc dziesięciu ludzi?
— Tak, choćby dwunastu lub piętnastu.
— Którym wolno będzie strzelać do ciebie?
— Tak. Jeśli mnie zastrzelą, nie spotka ich żaden zarzut. Wybierz co najlepszych jeźdźców i strzelców!
— Jesteś odważny aż do szaleństwa, emirze!
— Tak ci się tylko zdaje.
— Czy mają się trzymać tylko wtyle za tobą?
— Mogą jechać, jak i dokąd im się podoba, byle mnie schwytali lub trafili kulą.
— Allah kehrim, a zatem jesteś już prawie nieboszczykiem!
— Turniej nasz się kończy z chwilą, gdy wrócę i zatrzymam się znowu w tem miejscu.
— Zgoda, jeśli sam tego chcesz. Dosiądę mej klaczy i pojadę, by wszystko własnemi oczyma zobaczyć.
— Pozwól mi wprzódy popróbować ogiera.
— Możesz!
Dosiadłem konia i podczas gdy szejk wybierał ludzi, którzy mieli mnie złapać, przekonałem się, że mogę na ogierze zupełnie polegać. Potem zeskoczyłem z niego i zdjąłem mu siodło. Dumne zwierzę spostrzegło, że