Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

daj mu odpocząć obok siebie i nie pytaj, skąd przybył i dokąd idzie“. Niechaj ci Allah wybaczy, że przyjmujesz swych gości jak turecki khawass![1]
Zrobił ręką gest, jakby chciał odeprzeć ten zarzut.
— Szammarowi i Haddedihnowi każdy gość jest miły prócz kłamcy i zdrajcy.
Po tych słowach spojrzał znacząco na Anglika.
— Kogo masz na myśli?
— Ludzi, którzy przybywają z Zachodu, aby szczuć paszę przeciwko synom pustyni. Na cóż królowej wysp[2] potrzeba konsula w Mossul?
— Ci trzej mężowie nie należą do konsulatu. Jesteśmy znużonymi podróżnymi, którzy niczego od ciebie nie żądają, prócz wody dla siebie i kilku daktyli dla koni!
— Skoro nie należycie do konsulatu, dam wam, czego żądacie. Wejdźcie do namiotu, miło mi będzie!
Przywiązawszy konie nasze do lanc, przestąpiliśmy próg namiotu. Dano nam mleko wielbłądzie i trochę przepalonego chleba; można było po tem poznać, że szejk nie uważał nas za swych gości. Gdyśmy się posilili, spoglądał na nas ponuro i nie rzekł ani słowa. Miał snać wszelkie powody po temu, aby nie ufać obcym ludziom; mimo to brała go zapewne wielka ochota dowiedzenia się, co my właściwie za jedni.
Lindsay, rozejrzawszy się w namiocie, zapytał:
— Zła sztuka, prawda?
— Zdaje ię.
— Patrzy na nas, jakby nas chciał zjeść. Co on powiedział?
— Powitał nas jak niewiernych. Nie jesteśmy jeszcze jego gośćmi i musimy się mieć na baczności.
— Nie jesteśmy gośćmi? Przecież dał nam jeść i pić!
— Nie podał nam chleba własną ręką i nie dał wcale soli. Zauważył, że pan Anglik; zdaje się, że nienawid Anglików.
— Dlaczego?
— Nie wiem.

— Zapytać!

  1. Policjant.
  2. Królowa Anglji.