Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dowiedź tego!
— Proszę!
Podałem mu legitymacje. Otworzył je z przepisanemi formalnościami i czytał. Następnie złożył je starannie, oddał mi spowrotem i zauważył w tonie bardzo uprzejmym:
— Sam ponosisz winę tego, że mówiłem do ciebie surowo. Widziałeś, kto jestem i powinieneś mi był odpowiadać uprzejmiej.
— Ty ponosisz winę, że tak się nie stało — odpowiedziałem. — Widziałeś moją eskortę, która legitymuje mnie, jako człowieka, cieszącego się przyjaźnią mutessaryfa i powinieneś był uprzejmiej mnie wypytywać. Pozdrów twego pana wielokrotnie odemnie.
— Wedle rozkazu, mój panie! — odrzekł.
Odwróciłem się. Miałem zamiar uczynić coś dla uwolnienia Mohammed Emina, zaraz jednak na początku rozmowy z oficerem zmiarkowałem, że to zbyteczne. Orszak jego zatrzymał się nieco dalej za nim i zwracał wzrok więcej na mnie, niż na jeńca. Ten ostatni skorzystał z tego natychmiast. Był tylko lekko skrępowany i siedział na lichym tureckim koniu. W ostatnim szeregu oddziału prowadzono jego własne, przepyszne zwierzę, a na siodle wisiała wszystka broń jego. Zauważyłem jego szczęśliwe usiłowania, aby się z więzów uwolnić i właśnie w tym momencie, w którym przerwałem rozmowę, stanął on nogami na grzbiecie konia.
— Halefie, baczność! — szepnąłem służącemu, który wszystko to obserwował z taką samą uwagą, jak ja.
— Między niego i nich — odparł mi.
Zrozumiał mnie natychmiast. Teraz zaryzykował Haddedihn kilka zuchwałych skoków po grzbietach koni, trzymanych za nim. Jeźdźcy ich nie byli przygotowani na takie szaleństwo i zanim zdołali go schwycić, był już na swoim biegunie, siedział w siodle, wyrwał z ręki cugle temu, który je trzymał i popędził wbok nie drogą wgórę lub wdół, lecz wprost naprzełaj ku rzeczce.
Wielogłośny krzyk zdumienia i złości zabrzmiał za nim.
— Twój jeniec ucieka — krzyknąłem do dowódcy — pozwól nam go ścigać.