Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

siedziało pięciu czy sześciu hultajów z fajkami i dymiącą mokką przed sobą. Basza nie był, zdaje się, nigdy przedtem w kuchni i ludzie ci skamienieli ze strachu na jego widok. Siedzieli nadal i patrzyli na nas szeroko rozwartemi oczyma.
Basza wstąpił w ich koło, roztrącił ich kopnięciami i zawołał:
— Wstawać, próżniaki, niewolniki! Nie znacie mnie, że siedzicie dalej, jak gdybym był kimś równym wam?
Zerwali się, lecz natychmiast padli znowu na ziemię — jemu do nóg.
— Macie gorącą wodę?
— Tam się gotuje — odparł jeden z nich, kucharz prawdopodobnie. Był najgrubszy i najbrudniejszy ze wszystkich.
— Przynieś rodzynków, ty urwisie!
— Ile?
— Ile potrzebujesz? — zapytał mnie.
Zbadałem ilość wody i wskazałem potem na próżne naczynie.
— Ten dzbanek pełny po trzykroć.
— A cukru?
— Jeszcze raz tyle.
— A octu?
— Mniej więcej trzecią część tego.
— Czyście słyszeli, poczwary? Zabierajcie się!
Wybiegli i niebawem przynieśli te ingredjencje. Kazałem opłukać rodzynki, a potem wszystko wrzuciłem do wrzącej wody. Jakiś zachodni fabrykant szampana wyśmiałby się może z mojej warki, ale nie miałem czasu i musiałem załatwić się jak najkrócej, aby chemicznej pamięci mego baszy nie obciążać zbytnio długą procedurą.
— A teraz do apteki! — poprosiłem go.
— Chodź!
Poszedł naprzód i wprowadził mnie do komnaty, znajdującej się także na parterze. Zastaliśmy w niej biednego hekima, leżącego na ziemi z obwiązanemi nogami. Basza kopnął go także i zawołał:
— Wstań, wstrętny, i okaż cześć, jaka się należy mnie i temu wielkiemu effendiemu. Podziękuj mu, gdyż na jego prośbę darowałem ci porcję kijów. Wiedz,