Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Znamy je, ten dobry hadżi Halef Omar opowiedział nam bardzo wiele o tobie, odkąd przebudziliśmy się.
Zwróciłem się do Halefa:
— Gaduła!
— Zihdi, czy nie wolno mi mówić o tobie? — bronił się mały.
— Tak; ale bez przechwałek.
— Czy macie tyle sił, aby mówić? — zwróciłem się znowu do chorych.
— Tak, emirze.
— Pozwólcie więc, że zapytam, co wy za jedni.
— Nazywam się Pali; ten nazywa się Selek, a tamten Melaf.
— Gdzie jest wasza ojczyzna?
— Nasza ojczyzna nazywa się Baadri, na północ od Mossul.
— Jak dostaliście się w położenie, w którem was zastałem?
— Nasz szejk wysłał nas z podarunkami i listem do namiestnika w Bagdadzie.
— Do Bagdadu? Czy nie należycie do Mossul?
— Emirze, gubernator w Mossul jest złym człowiekiem, który nas bardzo uciska; namiestnik Bagdadu cieszy się zaufaniem wielkorządcy; chcieliśmy więc, aby się za nami wstawił.
— Jakżeście odbywali tę podróż? Do Mossul, a potem rzeką w dół?
— Nie. Udaliśmy się nad rzekę Ghacir; zbudowawszy tratwę, popłynęliśmy na niej z Ghacir na Cab, a z Cabu wpłynęliśmy na Tygrys. Tam wylądowaliśmy, a gdyśmy spali, napadł na nas szejk Abu Hammedów.
— Czy was ograbił?
— Zabrał nam dary i list i wszystko, cośmy mieli przy sobie. Potem chciał nas zmusić, abyśmy napisali do naszych krewnych z żądaniem przysłania okupu.
— Nie uczyniliście tego?
— Nie, jesteśmy biedni i nie możemy zapłacić okupu.
— A wasz szejk?
— I do niego kazał nam napisać, ale myśmy nie chcieli. Szejk nasz byłby zapłacił okup, ale myśmy widzieli, że to byłaby daremna ofiara, bo tak, czy owak, napewnoby nas zabito.