Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Halef stanął ze swymi wielbłądami na czele pochodu. Podjechałem do niego.
— Czy leżą wygodnie?
— Jak na dywanie padyszacha, zihdi.
— Czy jedli?
— Nie, pili mleko.
— Tem lepiej. Czy mogą mówić?
— Wyrzekli tylko kilka słów, ale w języku, którego nie rozumiem, effendi.
— To pewnie język kurdyjski.
— Kurdyjski?
— Tak. Sądzę, że to czciciele djabła.
— Czciciele djabła? Allah il Allah! Panie, zachowaj nas przed potrzykroć ukamienowanym djabłem! Jakżesz można czcić djabła, zihdi!
— Oni go nie czczą, choć się ich tak nazywa. Są to bardzo dobrzy, uczciwi i pracowici ludzie, po części chrześcijanie, po części muzułmanie.
— Dlatego też mają taki język, którego żaden muzułmanin nie może zrozumieć. Czy umiesz mówić tym językiem?
— Nie.
Żachnął się, jakby się przestraszył.
— Nie? Zihdi, to nieprawda, ty umiesz wszystko!
— Zapewniam cię, nie rozumiem tej mowy!
— Wcale nie?
— Hm! Znam język pokrewny ich mowie; może znajdę kilka słów, aby się z nimi porozumieć.
— A widzisz, że miałem słuszność, zihdi!
— Pan Bóg tylko wie wszystko; wiedza ludzka jest ułomną. Przecież nie wiem nawet, czy Hanneh, światło twoich oczu, zadowolona jest ze swego Halefa!
— Zadowolona, zihdi? U niej w pierwszym rzędzie jest Allah, potem Mohamet, potem djabeł na łańcuszku, któregoś jej podarował, ale zaraz potem idzie hadż, Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah.
— A więc ty następujesz po djable!
— Nie po szatanie, lecz po twym podarunku, zihdi!
— Więc bądź jej wdzięczny i posłuszny!
Po tem upomnieniu, zostawiłem go samego.