Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Na czem polegają męki, które im zadaje?
— Jest ich wiele. Często każe więźniów zakopać.
— A kto ich dozoruje?
— Szejk i jego synowie.
Ten, który mnie uwięził, był również jego synem; zauważyłem go między więźniami w Wadi Deradż. Dlatego zapytałem dalej:
— Ilu synów ma szejk?
— Dwóch.
— Czy jeden z nich jest tu?
— Ten, który chciał cię zabić, gdyś przybył do obozu.
— Czy są teraz więźniowie na wyspie?
— Dwaj lub trzej.
— Gdzie oni tam są?
— Nie wiem. O tem wiedzą tylko ci, którzy brali udział w napadzie.
— Jak się oni dostali w jego ręce?
— Przypłynęli prądem rzeki na kelleku[1] i przybili pod wieczór do brzegu, niedaleko stąd. Wtedy napadł na nich.
— Ile czasu upłynęło od ich uwięzienia?
Zamyśliła się na chwilę, a potem rzekła:
— Może ze dwadzieścia dni.
— Jak się z nimi obchodził?
— Nie wiem.
— Macie tu dużo tachterwahnów?[2].
— Jest kilka.
Sięgnąłem do swego turbanu i wyjąłem kilka monet. Były to pieniądze, które znalazłem w siodle Abu Zeifa. Cudny jego wielbłąd zakończył niestety żywot w Bagdadzie; pieniądze zaś zostały mi aż do dzisiejszego dnia.
— Dziękuję ci! Masz tu!
— O panie, łaska twa jest większą, niż — —
— Nie dziękuj — przerwałem jej. — Czy stryj twych dzieci jest również uwięziony?
— Tak.
— Będzie wolny. Pójdź do tego małego męża, który jedzie na czarnym koniu i powiedz mu, że kazałem oddać ci twoje zwierzęta. Szejk nie wróci.

— O panie!

  1. Tratwa.
  2. Kosze dla kobiet, noszone przez wielbłądy.