— Przy wyspie.
Ah, znowu ta wyspa!
— Cóż oni tam robią?
— Oni — — zaciął się, a potem dodał: — pasą bydło.
— Czy wyspa jest daleko stąd?
— Nie. Zobacz, oto już przybywają!
Od strony rzeki nadjeżdżał oddział zbrojnych ludzi. Byli to młodzi ze szczepu, prawie jeszcze chłopięta, których zostawiono wraz ze starcami. Nie mieli strzelb, tylko piki i maczugi. Pierwszy z nich, a zarazem najroślejszy, podniósł w pędzie maczugę i cisnął nią we mnie, wołając:
— Psie, jak śmiesz przychodzić do nas?
Na szczęście trzymałem strzelbę przed sobą i mogłem pocisk odbić kolbą; ale piki wszystkich chłopiąt były we mnie wymierzone. Nie wiele sobie z tego robiąc, spiąłem konia i natarłem ostro na tego, co mnie zaczepił i stanąłem tuż przy jego koniu. Był to najstarszy z chłopców, miał może dwadzieścia lat.
— Chłopcze, ty śmiesz zaczepiać gościa swego szczepu?
To mówiąc, porwałem go ku sobie i posadziłem przed sobą na koniu. Zwisał z rąk mych bezwładnie jak marjonetka; strach go unieruchomił.
— Teraz kłujcie, jeśli chcecie kogoś zabić! — dodałem.
Naturalnie, że nie uczynili tego, bo on mi służył za tarczę. Ale dzielni chłopcy nie dali za wygraną. Kilku zeskoczyło z koni i starało się podejść ku mnie z boku lub styłu, podczas gdy tamci sprzodu groźną postawą usiłowali na siebie skierować mą uwagę. Czy miałem ich zranić? Żal mi ich było. Przyparłem więc konia do jednego z namiotów, aby być krytym w tyle i zapytałem:
— Cóż wam uczyniłem, że chcecie mnie zabić?
— Znamy ciebie — odpowiedział jeden. — Nie umkniesz po raz wtóry, człowieku z lwią skórą!
— Przemawiasz zbyt śmiało, chłopcze ze skórą jagnięcą!
Wtem podniosła ręce jakaś stara kobieta i lamentując zawołała:
— Czy to ten? O, nie czyńcie mu nic, bo on jest straszny!
— Zabijemy go! — odpowiedziała gromada.
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/123
Wygląd
Ta strona została skorygowana.